sobota, 27 kwietnia 2013

5. Pierwsze lekcje

    Słońce mocno świeciło. Z jego położenia można było wnioskować, że był późny ranek. Dziewczynki zbierały się na śniadanie. Wszystkie aż podskakiwały z podniecenia, po posiłku miały przecież dostać plany lekcji. Tylko jedna osoba nie była w humorze. Rose nie spała dobrze tej nocy. Nadal dręczyły ją koszmary związane z jej rodziną i domem. Tym razem jednak obraz się nieco zmienił. W przeciwieństwie do innych snów tego typu, postacie w czarnych szatach zastały budynek całkowicie pusty. Niestety i tym razem koniec był tragiczny dla McQueenów.
    Niebieskooka miała zamiar cały dzień siedzieć w dormitorium. Ostatecznie za namową Violetty i Padmy, zgodziła się iść do Wielkiej Sali. Wstała i podeszła do swojego kufra. Zaczęła w nim grzebać, w poszukiwaniu ubrań. Połowa zawartości bagażu znalazła się obok, na podłodze.
- Gdzie ja to wsadziłam? - szepnęła sama do siebie.
- Twoja szata leży na krześle - podpowiedziała jej cicho Hanna, która stała tuż obok.
Rose spojrzała na koleżankę. Dopiero w pełnym świetle zauważyła jej proste, brązowe włosy i piwne oczy. Obie bliźniczki były szczupłe i dosyć wysokie.
- Dzięki - odparła dziewczyna.
    Po kilku minutach już wszystkie, oprócz niebieskookiej ruszyły do wyjścia. Violetta odwróciła się i pytająco spojrzała na przyjaciółkę. Ta, widząc jej spojrzenie, zaczęła się tłumaczyć, że zaraz do nich dołączy, tylko coś jeszcze musi wziąć. Nikt, o nic nie pytał.
    Rose została sama. Chciała się lepiej rozejrzeć po pomieszczeniu, ponieważ poprzedniego dnia była zbyt zmęczona. W centrum pokoju stał metalowy piec, otoczony cieniutką siatką. Prawdopodobnie miała ona służyć do zawieszania na niej mokrych rzeczy. Pod ścianami stały duże łóżka z baldachimami i zasłonami. Obok nich, rzucały się w oczy krzesła z czerwonymi obiciami. W dormitorium znajdowały się cztery okna, dwa z nich miały widok na jezioro. Na szerokich parapetach stały wazony z wodą, przeznaczoną na użytek uczni. Pod jedną ze ścian stała duża szafa. Na pierwszy rzut oka, wydawała się nieco straszna, ale jakby się lepiej przyjrzeć, na jej bokach można by było zauważyć wyrzeźbione ptaki, kwiaty i motyle.
Dziewczynka wyjęła ze swojego kufra złoty medalion w kształcie serca, który dostała na swoje jedenaste urodziny. Nie był jej potrzebny, ale nałożyła go. Nie chciała, aby reszta domyśliła się, czemu została. Równie dobrze, mogła obejrzeć sypialnię później, lecz cichy głosik w jej głowie, podpowiadał, że tak będzie lepiej. Nie zwlekając dłużej, powlokła się schodami do Pokoju Wspólnego.
    Na dole na kanapie siedziały dziewczyny z jej pokoju, w towarzystwie pięciu chłopców. Rose podeszła do nich. Już z daleka rozpoznała czarną czuprynę Jamesa, ale chciała się upewnić. Miała rację. Chłopak wraz ze Stevenem o czyś nałogowo opowiadał. Jednak, gdy tylko zauważył nowo przybyłą, ucichł. Na jego twarzy zagościł mały uśmieszek. Przeczesał palcami włosy, które i bez tego sterczały w różne strony i wstał.
-Cześć – przywitał się.
-Hej – odpowiedziała mu dziewczyna.
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwało chrząknięcie jednego z nieznanych jej chłopców. Spojrzała na niego. Miał blond włosy, sięgające mu do ramion. Nie był wysoki, ale strasznie wychudzony. W jego zielonych oczach widać było łobuzerski błysk.
-A tak, nie przedstawiłem ci moich kumpli - ocknął się James. -To jest Luke - powiedział wskazując blondyna. - A to moi kuzyni – Fred i Louis – dodał, tym razem rękę kierując w stronę dwóch rudzielców.
-Miło mi was poznać, a ja jestem … - powiedziała niebieskooka.
-... Rose - dokończył za nią Luke.
   Nikt nic już nie mówił, aż do obrazu Grubej Damy. Po przekroczeniu progu, czarnowłosy dokończył swoją historię, którą wcześniej przerwał. Wszyscy z uwagą słuchali, jak to James zabrał od taty miotłę i wraz z bratem latał nią dookoła domu. Czasami odzywał się Steven dopowiadając różne fragmenty, o których zapomniał wspomnieć jego kolega. Już na pierwszy rzut oka, widać było, iż słyszał to nie raz.
Gdy schodzili po schodach, na 2 piętrze odezwała się Rose:
-Luke, skąd wiedziałeś..
-... jak masz na imię? To proste, zapamiętałem z Ceremonii Przydziału. Mam pamięć fotograficzną, cokolwiek usłyszę, przeczytam bądź zobaczę, na stałe ląduje w mojej głowie - przewał jej blondyn.
Wchodząc do Wielkiej Sali mijali dość sporą grupę uczni. Wszyscy usiedli przy prawie pustym stole Gryffindoru. W zupełnej ciszy, zjedli po kilka tostów z dżemem i popili posiłek sokiem z dyni.
-Chodźmy po plany lekcji - powiedział Fred.
-A kto jest opiekunem naszego domu? - zapytała Padma, rozglądając się dookoła.
Długo się nad tym zastanawiali. W końcu nie mieli wyboru i zapytali kogoś starszego. Okazało się, że opiekunką nadal jest pani profesor McGonagall. Jako dyrektorka, nie zrezygnowała z tego.
Nie było trudno jej znaleźć. Siedziała przy stole z innymi nauczycielami. Obok niej leżał stos pergaminów. Po jakimś czasie zaczęli do niej podchodzić uczniowie.
-Ach tak, plany lekcji – powiedziała, po czym rozdała je wszystkim.
-Rose, co dzisiaj mamy? – zapytała Violetta, stojąc jeszcze w kolejce.
Rose, która pierwsza dostała rozkład zajęć odparła:
-Na początku podwójne eliksiry.
-O nie - westchnęła Hanna, która dostała już plan.
-Myślę, że nie będzie tak źle. Podobno znaleźli kogoś normalnego na stanowisko nauczyciela - pocieszył Louis.
-Nie o to chodzi. Potem mamy „latanie na miotle”, a ja mam lęk wysokości - posmutniała dziewczyna.
   Chłopcy parsknęli śmiechem na to wyznanie. Niestety nie przewidzieli reakcji innych. Rose, miała ochotę zmienić ich w ropuchy. Pewnie by to zrobiła, ale na ich szczęście nie wiedziała jeszcze, jak to się robi. Zamiast tego uśmiechnęła się pobłażliwie. Jednak Padma nie umiała opanować swojej złości. Podeszła do najbliżej stojącego stołu i wzięła dzban z sokiem dyniowym. Pomimo obecności dorosłych i innych uczniów, wylała jego zawartość na nadal śmiejących się kolegów. Ich miny były niezapomniane. Stali w mokrych szatach i wbili swój wzrok w podłogę.
Nagle Padma poczuła czyjąś rękę na swoim ramieniu. Odwróciła się. Stała przed nią profesor McGonagall.
-Co to miało być? - zapytała surowo.
-Ale oni... - zaczęła się tłumaczyć dziewczyna.
-Żadne „ale” - przerwała jej nauczycielka. - Tym razem nie odejmę punktów Gryffindorowi, jednak ma się to więcej nie powtórzyć - ostrzegła, po czym wyszła z Wielkiej Sali.
-Uff - westchnęła Padma.
-Miałaś szczęście - zauważyła Hanna.
-Dobra, chodźmy już, bo się ludzie patrzą - szepnęła Rose.
Reszta przytaknęła kiwnięciem głowy.
-Ej, a gdzie są chłopcy? - Violetta rozglądała się po sali szukając znajomych twarzy.
-Uciekli, gdy tylko podeszła McGonagall - odparła Hanna.
-Tchórze - powiedziała cicho Rose.
    Idąc między stołami, ku drzwiom, dziewczynki zbierały ciekawskie spojrzenia ze strony innych uczni. Gdy wychodziły, zaczepiła je nawet uczennica z szóstego roku, gratulując brązowookiej odwagi.
    Rozległ się dzwon oznajmujący rozpoczęcie się pierwszej lekcji. Rose wraz z Violettą biegły ile sił w nogach. Nie mogły się spóźnić na pierwsze zajęcia. Eliksiry odbywały się w lochach, niestety nie mogły tam trafić. Nagle ze ściany wyłoniły się dwie przezroczyste postacie. Na początku dziewczynki się przeraziły. Duchy widząc ich miny stanęły w miejscu.
-Przepraszamy, nie chcieliśmy was wystraszyć. Ja jestem Prawie Bezgłowy Nick, a to jest Krwawy Baron - powiedział jeden z nich.
-Miło nam was poznać. Ja jestem Rose.
-A ja Violetta. Pomożecie nam? Mamy teraz eliksiry, ale nie wiemy gdzie znajduje się sala - powiedziała rudowłosa.
-Jesteście z Gryffindoru? - zapytał podejrzliwie Nick, a gdy otrzymał odpowiedź cieszył się jak dziecko. - Cudownie! Jestem duchem tego domu. Z wielką chęcią wam pokażę drogę – mówiąc to pożegnał się z towarzyszem i ruszył korytarzem.
   Dotarli na miejsce, gdy drzwi się już zamykały. Przyjaciółki nadal biegnąc podziękowały za pomoc i w ostatniej chwili prześlizgnęły się do pomieszczenia. Znalazły puste miejsca i wyjęły książki. Odetchnęły z ulgą.
Na początku, nauczyciel przeczytał listę obecności, zatrzymując się na nazwisku „Potter” i spoglądając na Jamesa. Ten jednak domyślał się, iż tak będzie, więc uśmiechnął się od ucha do ucha, co wywołało u profesora lekkie zmieszanie.
-Nazywam się Reneus Moon, jestem nauczycielem eliksirów - przedstawił się mężczyzna.
Następnie objaśnił wszelkie zasady dotyczące tego przedmiotu.
Wszyscy uczniowie byli zadowoleni. W następnej części zajęć warzyli prosty napój leczący z czyraków. Do tego zadania, zostali podzieleni na pary. Moon chodził między ławkami chwaląc lub poprawiając pracę jedenastolatków. Jako opiekun Slytherinu nie faworyzował swoich podopiecznych, z którymi Gryffindor miał lekcje.
    Druga godzina minęła tak samo szybko jak pierwsza. Uczniowie wyszli z sali w dobrym nastroju.
-Czemu tak późno przyszłyście? - Hanna dogoniła swoje koleżanki.
-Miałyśmy problem ze znalezieniem naszych książek - odparła Violetta.
-Ale jak to? - zaśmiała się Padma, która dołączyła do nich po chwili.
-Myślałyśmy, że mamy je w kufrach, ale ich tam nie było. To przetrząsnęłyśmy całe dormitorium i okazało się, że były już spakowane w torbach - opowiedziała całą historię rudowłosa.
Dziewczynki wyszły na błonia gdzie miały się odbyć lekcje latania na miotle.
-Hej, Han. Nie bądź taka smutna. Nie będzie tak źle. Dasz sobie radę - pocieszała siostrę Padma.
Bliźniaczka nie zdążyła odpowiedzieć, bo pojawiła się profesor Hooch. Zaprowadziła uczni nieco dalej, gdzie na trawie leżały w rządku miotły. Objaśniła krótko zasady, po czym kazała stanąć obok wybranego Zmiatacza.
-Wyciągnijcie prawą rękę i krzyknijcie „ do mnie ” - poinstruowała ich nauczycielka.
Tak też zrobili. Tylko Rose za pierwszym razem się udało. Jej miotła posłusznie oderwała się od ziemi i podleciała prosto do jej reki. Za ten wyczyn, pani Hooch pochwaliła dziewczynkę i dodała Gryffindorowi dziesięć punktów.
   Ku zdziwieniu Hanny, jej też się to udało, lecz za trzecim razem. Po dłuższej chwili, gdy już każdy trzymał w ręku miotłę, pani Hooch zaprezentowała, jak należy jej dosiąść, tak aby z niej nie spaść.
-Zróbcie to co ja i wznieście się na kilka stóp. Kiedy już będziecie w górze delikatnie wylądujcie, lekko przechylając się do przodu - powiedziała.
Rose oraz James zrobili to najlepiej, za co otrzymali kolejne dziesięć punktów dla swojego domu.
Po zajęciach wszyscy udali się do Wielkiej Sali na lunch.
-Co potem mamy? - rozweselony James usiadł obok dziewcząt.
-Transmutację. A co ty taki wesoły? - zapytała Rose.
-Nie ważne – odparł.
-Już wiem. Chodzi ci o latanie na miotle. Cieszysz się, że zdobyłeś parę punktów i byłeś najlepszy? Wiedz jednak, że to nie jest jakiś tam wielki sukces, a w ogóle, Rose była lepsza – zakpiła z niego Padma.
Po tych słowach James bez słowa wstał, przeczesał swoje rozczochrane włosy i wyszedł z sali. Jego kumple podążyli za nim.
-Chyba trochę przesadziłaś - zauważyła Rose.
-Tak myślisz? - zapytała poddenerwowana Han.
-Tak. Violetta, pójdziesz ze mną do dormitorium? Muszę wziąć książkę do transmutacji – niebieskooka zwróciła się do przyjaciółki.
-A nie masz jej w torbie? Przecież rano miałyśmy już je spakowane – zdziwiła się ruda.
-Sama zobacz, nie ma – Rose otworzyła zamek tak, aby z łatwością można było obejrzeć jej zawartość, bez przestawiania ładnie poukładanych książek.
-No dobra. Chodźmy - odparła Violetta.
Dziewczyny wspięły się po schodach najszybciej jak to było możliwe. Stanęły przed wejściem.
-Hasło – powiedziała Gruba Dama.
-Mimbulus mimbletonia – powiedziała niebieskooka.
    Po tych słowach obraz odsunął się ukazując wejście. W Pokoju Wspólnym było zupełnie pusto. Rose pobiegła do dormitorium. Kiedy była już na miejscu, zaczęła rozglądać się za książką. Leżała na łóżku. Dziewczynka szybko ją zgarnęła i wróciła do przyjaciółki.
-To co, idziemy? - zapytała na dole.
-Musimy, za chwilę lekcja – odparła ruda.
   Na siódmym piętrze dziwnym trafem znalazł się Malfoy w towarzystwie trzech innych Ślizgonów. Szedł korytarzem. Widząc Rose przyśpieszył kroku, aby ją dogonić.
-Jak tam Potter? - zapytał wypluwając ostatnie słowo. - Widziałem jak ze sobą gadacie. Radzę ci nie zadawać się ze zdrajcami krwi, bo kto wie, co może się stać – zachichotał.
-Odczep się Scorpius. Nie twoja sprawa z kim się zadaję – odpowiedziała mu chłodno.
-Widzę, że już mnie znasz. Nie powinienem się dziwić, przecież każdy wie kim jestem. Ja tylko ostrzegałem.
   Dziewczynki zmierzały do schodów. Zdenerwowany blondyn podszedł do nich i dyskretnie podstawił nogę brązowowłosej. Rose straciła równowagę i upadła. Potoczyła się po schodach. Violetta próbowała ją dogonić i zatrzymać, ale sama się wywróciła po drodze. Niebieskooka wyciągała ręce by się czegoś złapać, lecz za każdym razem uderzała głowa o kant stopnia i z bólu musiała sobie to darować. Nie poddawała się jednak. Za wszelką cenę usiłowała się zatrzymać. Jednak coś jakby nią kierowało, siła jakiegoś zaklęcia. Turlała się po wszystkich stopniach. Bolało ją całe ciało, czuła, że ma złamaną nie jedną, a kilka kości. Gdyby tego było mało, dziewczyna toczyła się z siódmego piętra na dam dół. W połowie drogi straciła przytomność. Tłum ludzi zebrał się wokół tego zdarzenia. Kilku prefektów próbowało pomóc uczennicy, ale było już za późno. Rose bezwładnie leżała u podnóża schodów, na parterze.
__________________________
 Przepraszam, że tak długo. Zupełnie nie miałam weny, a do tego, dołączyły się pewne problemy z komputerem. Mam nadzieję, że nie jesteście bardzo na mnie wściekli. Niedługo weekend majowy, więc postaram się coś wtedy dodać :).
Niby poprawiałam błędy, ale nie jestem robotem i mogłam coś przegapić (znając mnie to jest tego trochę), dlatego proszę o ich wyłapanie.

                                                                  Przeczytałeś/aś = Skomentuj

wtorek, 2 kwietnia 2013

4. Hogwart



   1 września, dzień, na który Rose tak długo czekała, właśnie nadszedł. A wraz z nim coraz większy strach. Jedenastolatka nie mogła się odpędzić przez całe wakacje, od koszmarów, które ją dręczyły. Przeważnie był to ten sam sen. Jedzie do Hogwartu, a w tym samym czasie do domu wpada grupa ludzi w czarnych, długich szatach. Mordują jej rodziców, a następnie szukają małej Victorii. Za każdym razem, śni się to brązowowłosej coraz wyraźniej. Rozmawiała o tym z tatą, on jednak powtarzał, że to tylko jej wyobraźnia. Rose nie jest jednak głupia i wiedziała, że coś przed nią ukrywa.
Dziewczynka obudziła się bardzo wcześnie. Chciała jeszcze spakować parę rzeczy przed wyjazdem. Violetta miała przyjść o dziesiątej i pojechać z nią na King's Cross. Obie nie mogły się doczekać momentu kiedy znajdą się w szkole. Z opowieści Denisa, wynikało, że jest to duży zamek. Niestety żadna z nich nie mogła go sobie wyobrazić. Często rozmawiały między sobą, o ceremonii przydziału. Violetta chciała koniecznie być w Gryffindorze, ale dla Rose to było bez różnicy. Wiedziała, że dom lwa jest „najlepszy”, lecz ona myślała tylko o nauce. Przejrzała nawet wszystkie książki, które miała zabrać ze sobą.
   Rose podeszła do okna. Był ciepły i słoneczny dzień. Las wyglądał pięknie o tej porze roku i szkoda było stąd wyjeżdżać. Dziewczynka westchnęła cichutko, po czym wzięła się za zbieranie różnych rzeczy i wpychanie ich do kufra. Zajęło jej to sporo czasu, ponieważ, jak już myślała, że skończyła, przypominała jej się inna rzecz, której nie spakowała. Już zmęczona tym wszystkim, przysiadła na dywanie z głowa opartą na rękach.
-To już chyba wszystko – szepnęła sama do siebie. 
Niestety po minucie dotarło do niej o czym zapomniała. Zerwała się z miejsca i zaczęła wszędzie zaglądać w poszukiwaniu owej rzeczy. Zakładając, że w pokoju jej nie ma poszła do łazienki. Tam jednak też nigdzie jej nie znalazła. Nie wytrzymała i krzyknęła na cały dom: Mamo, gdzie jest moja prostownica do włosów?!.
-Wczoraj ci ją spakowałam, zobacz na dnie kufra - odkrzyknęła jej Angelina.
Niebieskooka pokręciła ze zrezygnowaniem głową i poszła sprawdzić to co powiedziała jej mama. Faktycznie, prostownica leżała w miejscu wskazanym przez panią McQueen. Jedenastolatka z trudem zamknęła kufer i zbiegła na dół. W kuchni zastała mamę i dwójkę ludzi w podeszłym wieku. Siedzieli przy stole i wesoło rozmawiali przy herbacie.
-Babcia! Dziadek! - wykrzyknęła Rose biegnąc ku nim, aby ich uścisnąć.
-Wnusiu, ależ ty urosłaś - powiedziała babcia patrząc na nią.
Dziewczynka spędziła dobra godzinę rozmawiając z nimi. Dopiero Angelina kazała córce iść na górę i się przebrać, bo zbliżała się dziewiąta. Rose nie narzekała, sama nawet miała to po pewny czasie zaproponować. Dwoma susami znalazła się w pokoju. Wbiegła ile sił w nogach do garderoby i zaczęła szukać jakiejś bluzki. Po minucie była już ubrana w koszulkę z krótkim rękawem, cieniutką kamizelkę i krótkie spodenki. Miała problem jedynie z niesfornymi włosami. Za nic w świecie nie chciały się ułożyć. W końcu udało jej się zapleść je w warkocza.
    Dochodziła dziesiąta, a Violetty nadal nie było. Wszyscy byli gotowi do wyjścia, no prawie wszyscy. Rose szukała jeszcze odpowiednich butów. Denis postanowił, że zajadą po spóźnialską, ponieważ nie ma czasu. Wszyscy wyszli, w domu zostało jedynie starsze małżeństwo. Pan McQueen zmniejszył czarami kufer córki i załadował go do bagażnika. Nagle do dziewczynki coś doszło.
-Zaczekajcie chwilę, tylko chwilę - powiedział szybko i pobiegła do domu.
Po chwili wyskoczyła z niego jak oparzona z klatką w ręku. Wsiadła do samochodu ze zwierzakiem na kolanach i oznajmiła z szerokim uśmiechem: Teraz możemy jechać.
Nikt nic nie powiedział, ale mała Victoria ledwo tłumiła w sobie śmiech. Spod domu odjechali punkt dziesiąta. Ich celem był dom Griffiths'ów. Dojechali tam w niespełna piętnaście minut. Jak się okazało, Violetta miała problem ze ściągnięciem bagażu z piętra. Na szczęście nie kazała na siebie dłużej czekać.
    Na dworzec dojechali pół godziny przed odjazdem pociągu. Denis dał dziewczynkom ich bilety i wyładowywał kufry z samochodu.
-Proszę pana, tu jest chyba błąd. Pisze peron dziewięć i trzy czwarte - powiedziała niepewnym głosem rudowłosa, patrząc na kawałek papieru.
Niestety nie otrzymała odpowiedzi. Dostała jedynie klatkę ze swoim zwierzakiem. Pięć minut później przyjaciółki pchały już swoje wózki, kierując się na peron dziewiąty. Stanęły przy tabliczce z tym numerem i spojrzały na dorosłych.
-Aby się tam dostać, trzeba przejść przez barierkę między peronem 9 a 10. No to co, gotowe? - zapytał. - Violetta, ty pierwsza. Pójdzie z tobą Angelina i Victoria. Czekajcie tam na nas – dodał.
Dziewczynka nie protestowała. Nie bała się, tak jak jej przyjaciółka. Ścisnęła mocniej rączkę wózka i wraz z panią McQueen i jej młodsza córką, przebiegła przez wyznaczone miejsce. Ku zdziwieniu brązowowłosej, przeniknęła przez ścianę. Teraz kolej przeszła na niebieskooką. Jedną ręką złapała tatę za ramie, a drugą przytrzymała klatkę. Denis miał pchać bagaż córki. Upewnili się, że nikt z mugoli nie patrzy i wystartowali. Lecz tuż przy barierce przerażona Rose, stanęła w miejscu.
-Co się stało? - mężczyzna przykucnął przy niej, tak, że jego głowa znalazła się na wysokości główki małej.
-Boję się - wyznała.
-Ale czego? To nic strasznego, nic nawet nie poczujesz - zapewniał ją tata.
-Na pewno? - dopytywała się Rose.
-Na dwieście procent - uśmiechnął się pan McQueen.
-Tato - szepnęła dziewczynka ciągnąc Denisa za kurtkę, gdy ten chciał wstać.
-Tak, kochanie?
-Proszę cię, jak zajedziecie do domu to uważajcie albo jeźdźcie na noc do dziadków – powiedziała błagalnym tonem brązowowłosa.
-Eh... no dobrze. Jeżeli poczujesz się lepiej z tego powodu. Będziemy nocować u dziadków - przyrzekł. - Ale coś za coś, masz się dobrze uczyć i nie dać się obrażać przez Ślizgonów - zagroził palcem, jednak uśmiech na jego twarzy zdradził, iż tylko drażni się z córką.
    Wstali i przeszli na druga stronę barierki. Zastali tam ogromne tłumy i długi czerwony pociąg z tabliczką „Expres Hogwart”.W gęstym dymie trudno było rozpoznać twarze osób przechodzących obok, a co dopiero stojących trochę dalej. W końcu znaleźli Angelinę i dziewczynki. Kobieta pomogła już Violetcie wstawić kufer do wolnego przedziału. Widać było, że jest obeznana ze światem czarodziei. Dokładnie wiedziała co robić. Nie stali tak długo. Kufer Rose szybko znalazł się obok walizki jej najlepszej przyjaciółki. Dziewczynki wsiadły do pojazdu i wystawiły głowy przez okno. Pozostało im tylko dziesięć minut. Nagle ku zdziwieniu jedenastolatek pojawił się słynny Harry Potter, ten o którym Denis dużo im opowiadał. Pan McQueen widząc go uśmiechnął się od ucha do ucha. Dwaj mężczyźni podeszli do siebie i podali sobie ręce.
-Cześć stary. Co tam u ciebie? - zapytał Wybraniec.
-W porządku. Wyprawiam starsza córkę do szkoły - powiedział dumnie wypinając pierś, na co oboje wybuchli śmiechem. - A co ty tutaj robisz? - dodał.
-Mój syn też w tym roku jedzie do Hogwartu. Siedzi w ostatnim wagonie. A ja przyszedłem tu, bo widziałem cię wcześniej i chciałem pogadać – odrzekł bliznowaty z uśmiechem.
Mężczyźni wesoło rozmawiali, kiedy głośny świst ogłosił odjazd. Wszystkie dzieci wystawiły głowy i ręce, przez okna, by pomachać rodzicom na pożegnanie. Pociąg ruszył, a dzieci jeszcze długo machali, aż nie stracili dorosłych z pola widzenia.
     Dziewczynki opadły na siedzenia. Były same w tym przedziale, co ich nawet cieszyło. Była okazja na spokojną rozmowę. W czasie wakacji nie spotykały się za często, można by rzec, że ich przyjaźń trochę osłabła.
    Podróż minęła dosyć szybko. Pod koniec przyszedł ktoś ze starszej klasy i oznajmił, że trzeba się przebrać w szkole szaty. Gdy pociąg staną, a uczniowie wychodzili, rozległ się donośny głos, mówiący: Pirszoroczni do mnie! Chodźcie za mną i patrzyć pod nogi.
Rose spojrzała na ogromną postać wypowiadającą te słowa. Z opowieści pana McQueena wynikało, iż to był Hagrid, gajowy i nauczyciel ONMS. Grupa nowych uczni znalazła się przy półolbrzymie. On poprowadził ich wąską ścieżką na skraj wielkiego, czarnego jeziora. Po drugiej stronie, osadzony na wysokiej górze z rozjarzonymi oknami, na tle gwieździstego nieba, wznosił się ogromny zamek z wieloma wieżyczkami i basztami. Przy jeziorze stały łodzie.
-Po czterech do każdej, ani jednego więcej - rozległ się głos Hagrida.
Do łódki, w której siedziały już Rose i Violetta wsiadły dwie dziewczynki, bliźniaczki. Nie zdążyły wypowiedzieć nawet ani jednego słowa, bo półolbrzym ogłosił ze swojej łódki, iż trzeba ruszać.
    Cała flotylla natychmiast popłynęła przez gładką jak zwierciadło taflę wody. Nagle wszystkie szepty ucichły i jedenastolatkowie swoje spojrzenia skierowali na wielki zamek, który piętrzył się coraz wyżej, i wyżej, w miarę jak się przybliżali do urwiska, na którego szczycie był osadzony.
-Głowy w dół - ryknął Hagrid, kiedy dotarli do skalnej ściany.
Uczniowie pochylili swoje małe główki, a łodzie przepłynęły pod kurtyna bluszczu, zasłaniającą otwór w ścianie. Chwile później, dotarli do czegoś w rodzaju podziemnej przystani. Po sprawdzeniu łódek przez Hagrida, ruszyli za nim korytarzem, wydrążonym w skale. Doprowadził ich on na wilgotna murawę w cieniu zamku. Wszyscy wspięli się po schodach i zgromadzili przed wielką żelazną bramą. Półolbrzym zapukał w nią trzy razy. Otworzyła się natychmiast. Stał w niej mały człowieczek w czarnej szacie.
-Pirszoroczni, profesorze Flitwick - oznajmił Hagrid.
-Dziękuję Hagridzie. Idź do Wielkiej Sali, ja ich stąd zabiorę - powiedział mężczyzna.
Otworzył szerzej drzwi i poprowadził uczniów przez marmurową posadzkę do pustej sali. Po drodze mijali wiele innych drzwi, z jednych wydobywał się gwar, co świadczyło o obecności innych uczni. Na miejscu, profesor omówił zasady ceremonii przydziału i krótko streścił na czym polega rywalizacja o Puchar Domów. Następnie dał im parę minut na zadbanie o wygląd i wyszedł.
     Nie czkali jednak długo. Chwilę później wrócił profesor i kazał im się ustawić w rzędzie. Mnóstwo jedenastolatków była wystraszona, ale Rose i Violetta wiedziały na czym ten przydział polega. Wyszli i skierowali się tym razem do sali, z której dochodziły rozmowy. Drzwi się otworzyły i oczom nowym studentom ukazała się ogromna sala, mogąca pomieścić trzy mugolskie domy, średniej wielkości. Oświetlało ją tysiące świec, unoszących się nad głowami. Sklepienie było wysokie i zaczarowane. Wydawało się, iż pomieszczenie znajduje się pod gołym niebem. Cztery długie stoły były zastawione złotymi oraz srebrnymi talerzami i pucharami. Na końcu znajdował się jeden długi stół, przy którym zasiadali nauczyciele. Tam też, zaprowadził pierwszorocznych profesor Flitwick i ustawił twarzami do reszty uczni. Przed nimi stał stołek, na którym leżała szpiczasta tiara czarodzieja, połatana i okropnie brudna. Już na pierwszy rzut oka widać było, ze jest stara.
     Tiara zaśpiewała swoją piosenkę, którą co roku układa i ukłoniła się w stronę stołów. Gdy skończyła rozległy się oklaski i gwizdy. Następnie zastępca dyrektora oznajmił donośnym tonem:
-Gdy wyczytam nazwisko, dana osoba podchodzi, siada na stołku i wkłada Tiarę Przydziału.
Profesor rozwiną zwój pergaminu, który trzymał w rekach.
-Bones, Steven.
Przerażony chłopiec podszedł i usiadł na stołeczku. Założył dużą tiarę, która opadła mu aż na nos. Siedział i siedział.
-GRYFFINDOR! - wykrzyknęła w końcu tiara.
Steven ze zdziwieniem na twarzy wstał i ruszył w kierunku stołu, z którego dobiegały wiwaty i oklaski.
-Griffiths, Violetta.
Przyjaciółki spojrzały na siebie. Rose dla otuchy podniosła kciuk w górę, na znak, że wszystko będzie dobrze. Violetta usiadła prawie całkiem spokojna i czekała na przydzielenie. Tiara ledwo dotknęła jej głowy, a wykrzyknęła:
-GRYFFINDOR!
Szczęśliwa dziewczynka podeszła do jednego z długich stołów i usiadła obok Stevena.
Dalej nazwiska szły szybko... Leaster, Leaster,... Malfoy., który trafił do Slytherinu.
-McQueen, Rosalie'a - nagle dziewczynka usłyszała swoje nazwisko.
Niepewnie założyła tiarę. Spodziewała się wszystkiego, ale nie tego co usłyszała.
-GRYFFINDOR!
Jedenastolatka jednym susem dołączyła do rudowłosej. Zapoznawały się ze wszystkimi. Wszyscy byli dla pierwszorocznych mili i sympatyczni. Opowiadali też nieco o przebiegu lekcji. Nagle, uwagę Rose przykuło nazwisko „Potter”. Słyszała jak na peronie jej tata rozmawiał ze słynnym Wybrańcem, o tym, że jego syn też w tym roku jedzie i chciała go za wszelką cenę zobaczyć. Sama nie wiedziała dlaczego, ale tak było. Wychyliła głowę, niestety, nałożył już tiarę i nie widziała jego połowy twarzy. Przyrzekła sobie, że jak tylko będzie miała okazje to z nim porozmawia. Ku jej zaskoczeniu trafił do tego samego domu co ona. James spokojnym krokiem podszedł do stołu i usiadł obok Rose. Był to wysoki, szczupły chłopiec o zielonych oczach i bujnych czarnych włosach, które sterczały w różne strony. 
-Jestem James, James Potter - przedstawił się chłopak wystawiając rękę ku Rose.
-A ja Rose, Rose McQueen - odpowiedziała dziewczynka naśladując jego ton i ściskając rękę.
    Ceremonia przydziału szybko się skończyła. Następnie dyrektorka szkoły – Minerwa wstała i przywitała wszystkich uczni. Nie była to długa przemowa, ostrzegła jedynie, że wstęp do Zakazanego Lasu jak i na trzecie piętro, jest wzbroniony. Po tych słowach rozpoczęła się uczta, po której uczniowie rozeszli się do swoich dormitoriów. Pierwszoroczni szli oczywiście na początku, a prowadził ich prefekt. Gdy Gryfoni doszli do dużego obrazu, Mat, tak nazywał się owy prefekt, wypowiedział hasło. Natychmiast po tym obraz się odsunął ukazując wejście.
-To jest Pokój Wspólny, dormitoria są na górze, żeńskie po lewej, a męskie po prawej. Dobranoc – rzekł Mat, kiedy wszyscy znaleźli się po drugiej stronie.
    Rose i Violetta szybko pobiegły na górę. Zatrzymały się przed drzwiami z napisem Dormitorium żeńskie, rok pierwszy. Spojrzały na siebie i razem otworzyły drzwi. Zastały tam cztery łóżka i bliźniaczki - Padmę i Hannę, z którymi płynęły łodzią. Przy każdym z łóżek stały bagaże. Dziewczynki zmęczone całym dniem przebrały się i przygotowały do snu. Przed snem zapoznały się trochę lepiej. Okazało się, że rodzeństwo pochodziło z mugolskiej rodziny, tak jak Violetta. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Po krótkiej rozmowie, wszystkie położyły się do łóżek i  natychmiast zasnęły.