Od dłuższego czasu nic nie dodałam. Niestety to nie pierwszy raz. Postanowiłam, więc, że zrobię sobie przerwę, bo nic sensownego nie mogę wymyślić. Wrócę tu na sto procent, być może z lepszym pomysłem na poprowadzenie tej historii. Jednakże powinnam napisać kilka próbnych rozdziałów, aby nie było tak jak teraz. Przyznam się, że nie przygotowywałam się do tego bloga. Gdy zaczynałam, miałam tylko prolog. A teraz ponoszę tego konsekwencje. Teraz już wiem, jak ciężko jest prowadzić bloga na tak zwanego spontana. Jeśli mój pomysł nie dojdzie do skutku, będę zmuszona poprowadzić historię tak, by się skończyła. Pocieszę Was może tym, iż pracuję nad nową historią, całkowicie wymyśloną przeze mnie. Jestem w trakcie pisania drugiego rozdziału. Blog jest już utworzony, ale jeszcze nic do niego nie dodawałam. Link znajdziecie w zakładce "linki".
Mam nadzieję, że nie jesteście na mnie wściekli i nie macie ochoty mnie rozszarpać. Choć w ogóle po co ja to piszę? Czy ktoś to jeszcze czyta? Jeśli, ktoś tu jeszcze jest, niech napisze komentarz np. przeczytałem/am. Jeżeli nawet czytacie, a nie zostawiacie po sobie śladu, wysilcie się, proszę. Nie wymagam dużo. Ten komentarz po prostu mi powie, czy warto dalej pisać.
Pozdrawiam.
piątek, 12 lipca 2013
poniedziałek, 20 maja 2013
6. List
Po krótkiej chwili zbiegła Violetta z
torbą przyjaciółki. Obejrzała się na górę. Malfoy'a i jego
świty już nie było.
-Jak to się stało?
-Kto to jest?-Jak to się stało?
-Dlaczego nikt jej nie pomógł?
Takie pytania padały najczęściej ze strony uczni, stojących obok miejsca zdarzenia.
Profesor Moon wraz z Hagridem, podszedł do poszkodowanej. Leżała twarzą do podłogi. Najpierw gajowy sprawdził dziewczynce puls, a gdy było już wiadomo, że żyje, wziął ją na ręce.
-Co się stało? - przecisnęła się przez tłum McGonagall.
-Spadła ze schodów i twierdzimy, że nie był to zwykły wypadek. Ktoś musiał jej pomóc, bo zleciała z siódmego piętra – wyjaśnił smutno Moon.
-Żyje? - zapytała wstrząśnięta.
-Tak. Zaraz z Rubeusem zaniesiemy ją do Skrzydła Szpitalnego.
-Był ktoś wtedy z nią?
-Koleżanka. - powiedział profesor.
McGonagall podeszła do Rose. Jej stan był zły. Miała rozbitą głowę i usta. Zaschnięta krew w okolicy nosa rzucała się w oczy z daleka. Była cała posiniaczona.
-Hagridzie, zabierz ją stąd - zarządziła pani profesor. -Kto z nią był gdy to się stało? - zapytała po chwili do tłumu studentów.
-Ja - wyszła na środek Violetta.
-Panno Griffiths, proszę stawić się u mnie w gabinecie po lekcjach - powiedziała, po czym ruszyła za gajowym i nauczycielem eliksirów.
Nagle przybiegł James. Widząc swoją koleżankę w takim stanie, zaczął nerwowo chodzić w tę i z powrotem, zastanawiając się kto mógłby coś takiego zrobić.
-Ej uspokój się. Też się o nią boję, ale mówią, że nic jej nie będzie. - pocieszyła go Violetta, która otrząsnęła się już po wypadku.
-Ale kto mógłby to zrobić? - zapytał chłopak.
Dziewczyna odwróciła wzrok i milczała.
-Ty coś wiesz – krzyknął wściekły. - Kto to? Powiedz.
-Malfoy – powiedziała cicho.
James zrobił się biały jak ściana, gdy usłyszał to nazwisko. Po Scorpiusie spodziewał się wszystkiego, ale nie tego. Zdenerwował się jeszcze bardziej.
-Mówił coś wcześniej? - zapytał.
Ruda opowiedziała koledze całą historię. Pod koniec, po jej policzku popłynęła łza. Współczuła przyjaciółce. Znały się od dziecka, a teraz gdy zdarzył się wypadek, nie może sobie wyobrazić co by było gdyby Rose już nie było. Chyba by się załamała.
Violetta nie mogła dłużej pozostać w tym miejscu. Nie mogła znieść świadomości, że to właśnie TU jej przyjaciółka omal nie zginęła. Przeprosiła Jamesa i udała się na lekcje, choć miała jeszcze sporo wolnego czasu.
Czarnowłosy chłopak nadal stał pod schodami. Myślami był gdzie indziej. Nie wiedział co się wokół niego dzieje. Nagle coś go jakby uderzyło. Spojrzał za siebie. Rozpoznał przedmiot, który zobaczył. Naszyjnik. Owa rzecz należała do poszkodowanej, która musiała go zgubić. Jedenastolatek powoli zbliżył się do niego i delikatnie go podniósł z podłogi. Kilka razy obrócił w palcach wisiorek, po czym schował do wewnętrznej kieszeni szaty.
***
-To nie może tak być. Co my powiemy rodzicom tej dziewczynki? - zapytał profesor Longbottom.
-Prawdę. Znam Denisa i jego żonę. Nie zabiorą jej stąd i nie podejmą żadnych działań bez naszej wiedzy - powiedziała McGonagall.
-Są jacyś podejrzani? - wtrąciła się uzdrowicielka, nadal biegając w tę i z powrotem.
-Na razie nic nie wiadomo, ale czeka mnie jeszcze rozmowa z jej koleżanką - odparła dyrektorka.
-Biedna dziewczynka. I to tak pierwszego dnia - powiedziała smutno pani Seance, patrząc na pacjentkę.
-Musimy wysłać sowię McQueenom - oznajmił Hagrid, drapiąc się po głowie.
-Już to zrobiłem. Mam nadzieję, że otrzymają wiadomość jak najszybciej - rzekł Flitwick.
-Pani Seance, jaki jest dokładny stan dziewczynki?
-Jest ciężki i to bardzo. Ma złamaną nogę i pęknięty nadgarstek. Na boku znajduje się duża otwarta rana, prawdopodobnie powstała na skutek upadku na krawędź schodów. Rozbity nos nie jest bardzo groźny, ale nie mogę tego powiedzieć o wstrząsie mózgu. Nie wyjdzie stąd szybko, a jeśli się nie obudzi w ciągu kilku dni, będziemy zmuszeni wysłać ją do Świętego Munga - opowiedziała uzdrowicielka, nacierając przy tym siniaki Rose, jakąś dziwną substancją.
-Dobrze. Bądźmy dobrej myśli - rzekła Minerwa i wyszła ze Skrzydła Szpitalnego.
-Chodźmy, zaraz się zaczną lekcje - zaproponował Moon. - Hagridzie, czemu się ciągle drapiesz po głowie? - zdziwił się widząc gajowego.
-To nic takigo - szepnął półolbrzym i odruchowo opuścił dłoń .
Wszyscy nauczyciele wyszli. Został tylko Hagrid.
-Ma pani coś na swydzenie głowy? - zapytał uzdrowicielkę.
-Mam, a co się stało? - opowiedziała, szukając w szufladce odpowiedniej fiolki z eliksirem.
-Ni wim. Gdy byłem w Zakazanym Lesie, jakieś owady mni pogryzły - wyjaśnił, znowu się drapiąc.
-Proszę bardzo, oto napój, który powinien pomóc - pani Seance wręczyła gajowemu małą buteleczkę z szkarłatną substancją.
-Dzikuję - odparł Hagrid i wziąwszy lekarstwo wyszedł.
***
Słoneczny dzień. Drewniany domek. Po jednej stronie ukwiecona łąka, a po drugiej pachnący las. Piękny śpiew ptaków. Nic poza tym nie jest potrzebne do szczęścia. Dla niektórych wydałoby się to absurdalne, ale nie dla McQueenów. Wychowani skromnie umieją cieszyć się z najmniejszej błahostki.
Denis nie żałował, że się przenieśli do rodziców. Wręcz przeciwnie, cieszył się. Nie poszedł drugi dzień do pracy i mógł oderwać się od rzeczywistości, w której istnieją same problemy. Spokój otaczający domek, pozwolił mu się odprężyć.
-Obiad! - zabrzmiał znajomy głos.
Denis, który siedział na ławce, obok lasu, wstał i wolnym krokiem ruszył do drewnianych drzwi. Gdy tylko przekroczył ich próg, intensywny zapach ciepłego, domowego posiłku, wypełnił jego nozdrza. Mężczyzna wziął kilka głębokich wdechów i usiadł przy zastawionym już stole.
-Kiedy wracacie do domu? - zapytała mama Angeliny – Katniss.
-Jeszcze nie wiemy. A co? Chcesz się nas pozbyć? - zażartowała córka, jedząc zawartość talerza.
-Nie, nigdy tak nie mów. Kochamy was i dobrze o tym wiecie - oburzył się Leon – tata Angeliny.
-Myślę, że jutro już będziemy w domu - powiedział spokojnie Denis.
-Tato, czemu Rose nie napisała? - zdziwiła się Victoria.
-Pewnie nie miała czasu - zaśmiał się mężczyzna. - Myślę, że jak skończy zajęcia, od razu pójdzie do sowiarni... - nie skończył, bo rozległo się pukanie w okno.
Ich oczom ukazała się mała płomykówka, z listem w dziobie. Denis natychmiast wstał i podszedł do zwierzęcia. Wpuścił je do środka i zabrał pergamin.
-Mamo, daj sowie pić - poprosił rozwijając list.
Denis gdy tylko skończył czytać, opadł na krzesło i upuścił kartkę. Czuł smutek, a za razem wściekłość. Wszystkie obawy i problemy powróciły, jak za sprawą jednego pstryknięcia palcem. Rozpacz opanowała jego ciało i umysł. Nigdy nie spodziewał się, że coś takiego może się stać jego rodzinie. Nie przewidział tego.
Nagle wstał. Nie wiedział co robi. Nie był sobą, coś nim kierowało. Wyszedł z domu i skierował się do lasu. Tam znalazł dużą polanę, położoną jakieś pół kilometra od budynku. Wtedy dał upust swoi emocjom. Po jego policzkach popłynęły łzy, nogi odmówiły posłuszeństwa. Jedno spojrzenie na takiego człowieka budziło współczucie. Twarz mówiła sama za siebie, informowała, że stało się coś złego, coś tragicznego. Zachowanie te było normalne dla kogoś w tej sytuacji. Denis kochał córkę i nie mógł jej stracić, nie w taki sposób.
Zanim się uspokoił minęło kilka godzin, zapadł zmrok. Mężczyzna powoli się podniósł z ziemi, na której przesiedział cały ten czas. Przytrzymując się drzew, doszedł do celu, do bliskich. Na powitanie przybyła Angelina, nie czytała jeszcze listu, bała się. Przytuliła męża i zaprowadziła do ciepłego pokoiku.
-Kochanie - szepnęła otulając go kocem.
-Co się stało? - zapytała, ale odpowiadało jej milczenie.
-Denis! Co się stało?! Co było w tym liście?! - zrozpaczona zachowaniem mężczyzny, Angelina nie wytrzymała i zaczęła lekko potrząsać mężem. Gdy i tym razem otrzymała odpowiedzi, wyszła do kuchni po pergamin.
Wróciła i zaczęła czytać.
Drodzy Państwo McQueen.
Dnia 2 września zdarzył się wypadek. Państwa córka – Rosalie McQueen, spadła ze schodów doznając bardzo dużych obrażeń. Proszone jest najszybsze przybycie do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Na miejscu zostaną Państwo poinformowani o szczegółowym stanie córki.
Z wyrazami współczucia, zastępca dyrektora,
Filius Flitwick.
Blondynka wzięła głęboki oddech. Usiadła obok męża. Chciała coś powiedzieć, pocieszyć, ale nic nie przechodziło jej przez gardło. Kilka minut minęło w milczeniu. Angelina była silna, trzymała się i starała ukryć narastającą w niej rozpacz. Do pokoju weszła Victoria z dziadkami. Po ich minach widać było, że coś jest nie w porządku.
-Czytaliście, prawda? - zapytała Angelina, dławiąc się łzami, których nie mogła więcej wstrzymywać.
-Jedźmy - szepnęła Katniss.
***
Doszła do celu. Już chciała wypowiedzieć hasło kiedy zza rogu wyszła McGonagall.
-Panno Griffiths, czy możemy jednak porozmawiać w sali obok? - zapytała przyjaźnie, co zdziwiło dziewczynkę.
-Tak, chyba tak - szepnęła rudowłosa, idąc za nauczycielką i dyrektorką w jednej osobie.
Weszły do sali pełnej profesorów i prefektów. Wszyscy zaciekawieni spojrzeli na nowo przybyłych. Niektórzy patrzyli na jedenastolatkę z współczuciem.
-Kiedy to się stało? - padło pierwsze pytanie w stronę rudej.
-Przed transmutacją, poszłyśmy po książkę Rose, bo jej zapomniała - odparła, siadając na wyznaczonym miejscu.
-Kogoś spotkałyście? - ktoś inny się odezwał.
-Scorpiusa Malfoy'a i jego kolegów - odpowiedziała trochę pewniej.
-Rozpoznałaś ich? - zapytał profesor Moon, skrobiąc coś na pergaminie.
Violetta pokręciła przecząco głową.
-Wiesz o co w ogóle chodzi? - szepnęła jakaś ślizgonka do kolegi, kiedy dziewczynka odpowiadała na inne pytania.
-Wiem tylko, że chodzi o jakąś Rose, ale nie rozumiem po co jesteśmy tu wszyscy – odpowiedział jej równie cicho.
Wszystko skończyło się po godzinie siedemnastej. Przyjaciółka poszkodowanej wyszła z sali wraz z profesorem Moonem.
-Wiesz, że to poważne oskarżenie? - zapytał.
Violetta nie odpowiedziała. Wiedziała o tym doskonale, ale powiedziała całą prawdę. To wina Malfoy'a. Niestety dopóki nie będzie żadnych innych dowodów, sprawa zostanie nienaruszona, a winowajca nigdy nie wyjdzie na jaw.
-Nie martw się, wszystko będzie dobrze - pocieszył ją mężczyzna, po czym ruszył w swoją stronę.
Gdy nauczyciel zniknął z pola widzenia, dziewczynka wolnym krokiem poszła do dormitorium. Na drodze mijała wielu uczni, którzy wracali do Pokoi Wspólnych. To co zobaczyła w tłumie, zupełnie odjęło jej mowę.....
______________________
Znowu mnie długo nie było -,-. Nie miałam weny. No, ale już po wszystkim. Rozdział miał się pojawić wczoraj, lecz miałam kolejne problemy z internetem. Mam nadzieję, że Wam się notka podoba. (mi niekoniecznie) Proszę o opinie w komentarzach.
sobota, 27 kwietnia 2013
5. Pierwsze lekcje
Słońce mocno świeciło. Z jego
położenia można było wnioskować, że był późny ranek.
Dziewczynki zbierały się na śniadanie. Wszystkie aż podskakiwały
z podniecenia, po posiłku miały przecież dostać plany lekcji.
Tylko jedna osoba nie była w humorze. Rose nie spała dobrze tej
nocy. Nadal dręczyły ją koszmary związane z jej rodziną i domem.
Tym razem jednak obraz się nieco zmienił. W przeciwieństwie do
innych snów tego typu, postacie w czarnych szatach zastały budynek
całkowicie pusty. Niestety i tym razem koniec był tragiczny dla
McQueenów.
Niebieskooka miała zamiar cały
dzień siedzieć w dormitorium. Ostatecznie za namową Violetty i
Padmy, zgodziła się iść do Wielkiej Sali. Wstała i podeszła do
swojego kufra. Zaczęła w nim grzebać, w poszukiwaniu ubrań.
Połowa zawartości bagażu znalazła się obok, na podłodze.
- Gdzie ja to wsadziłam? - szepnęła
sama do siebie.
- Twoja szata leży na krześle -
podpowiedziała jej cicho Hanna, która stała tuż obok.
Rose spojrzała na koleżankę. Dopiero
w pełnym świetle zauważyła jej proste, brązowe włosy i piwne
oczy. Obie bliźniczki były szczupłe i dosyć wysokie.
- Dzięki - odparła dziewczyna.
Po kilku minutach już wszystkie,
oprócz niebieskookiej ruszyły do wyjścia. Violetta odwróciła się
i pytająco spojrzała na przyjaciółkę. Ta, widząc jej
spojrzenie, zaczęła się tłumaczyć, że zaraz do nich dołączy,
tylko coś jeszcze musi wziąć. Nikt, o nic nie pytał.
Rose została sama. Chciała się
lepiej rozejrzeć po pomieszczeniu, ponieważ poprzedniego dnia była
zbyt zmęczona. W centrum pokoju stał metalowy piec, otoczony
cieniutką siatką. Prawdopodobnie miała ona służyć do
zawieszania na niej mokrych rzeczy. Pod ścianami stały duże łóżka
z baldachimami i zasłonami. Obok nich, rzucały się w oczy krzesła
z czerwonymi obiciami. W dormitorium znajdowały się cztery okna,
dwa z nich miały widok na jezioro. Na szerokich parapetach stały
wazony z wodą, przeznaczoną na użytek uczni. Pod jedną ze ścian
stała duża szafa. Na pierwszy rzut oka, wydawała się nieco
straszna, ale jakby się lepiej przyjrzeć, na jej bokach można by
było zauważyć wyrzeźbione ptaki, kwiaty i motyle.
Dziewczynka wyjęła ze swojego kufra
złoty medalion w kształcie serca, który dostała na swoje
jedenaste urodziny. Nie był jej potrzebny, ale nałożyła go. Nie
chciała, aby reszta domyśliła się, czemu została. Równie
dobrze, mogła obejrzeć sypialnię później, lecz cichy głosik w
jej głowie, podpowiadał, że tak będzie lepiej. Nie zwlekając
dłużej, powlokła się schodami do Pokoju Wspólnego.
Na dole na kanapie siedziały
dziewczyny z jej pokoju, w towarzystwie pięciu chłopców. Rose
podeszła do nich. Już z daleka rozpoznała czarną czuprynę
Jamesa, ale chciała się upewnić. Miała rację. Chłopak wraz ze
Stevenem o czyś nałogowo opowiadał. Jednak, gdy tylko zauważył
nowo przybyłą, ucichł. Na jego twarzy zagościł mały uśmieszek.
Przeczesał palcami włosy, które i bez tego sterczały w różne
strony i wstał.
-Cześć – przywitał się.
-Hej – odpowiedziała mu dziewczyna.
Zapadła niezręczna cisza, którą
przerwało chrząknięcie jednego z nieznanych jej chłopców.
Spojrzała na niego. Miał blond włosy, sięgające mu do ramion.
Nie był wysoki, ale strasznie wychudzony. W jego zielonych oczach
widać było łobuzerski błysk.
-A tak, nie przedstawiłem ci moich
kumpli - ocknął się James. -To jest Luke - powiedział wskazując
blondyna. - A to moi kuzyni – Fred i Louis – dodał, tym razem
rękę kierując w stronę dwóch rudzielców.
-Miło mi was poznać, a ja jestem …
- powiedziała niebieskooka.
-... Rose - dokończył za nią Luke.
Nikt nic już nie mówił, aż do
obrazu Grubej Damy. Po przekroczeniu progu, czarnowłosy dokończył
swoją historię, którą wcześniej przerwał. Wszyscy z uwagą
słuchali, jak to James zabrał od taty miotłę i wraz z bratem
latał nią dookoła domu. Czasami odzywał się Steven dopowiadając
różne fragmenty, o których zapomniał wspomnieć jego kolega. Już
na pierwszy rzut oka, widać było, iż słyszał to nie raz.
Gdy schodzili po schodach, na 2 piętrze
odezwała się Rose:
-Luke, skąd wiedziałeś..
-... jak masz na imię? To proste,
zapamiętałem z Ceremonii Przydziału. Mam pamięć fotograficzną,
cokolwiek usłyszę, przeczytam bądź zobaczę, na stałe ląduje w
mojej głowie - przewał jej blondyn.
Wchodząc do Wielkiej Sali mijali dość
sporą grupę uczni. Wszyscy usiedli przy prawie pustym stole
Gryffindoru. W zupełnej ciszy, zjedli po kilka tostów z dżemem i
popili posiłek sokiem z dyni.
-Chodźmy po plany lekcji - powiedział
Fred.
-A kto jest opiekunem naszego domu? -
zapytała Padma, rozglądając się dookoła.
Długo się nad tym zastanawiali. W
końcu nie mieli wyboru i zapytali kogoś starszego. Okazało się,
że opiekunką nadal jest pani profesor McGonagall. Jako dyrektorka,
nie zrezygnowała z tego.
Nie było trudno jej znaleźć.
Siedziała przy stole z innymi nauczycielami. Obok niej leżał stos
pergaminów. Po jakimś czasie zaczęli do niej podchodzić
uczniowie.
-Ach tak, plany lekcji – powiedziała,
po czym rozdała je wszystkim.
-Rose, co dzisiaj mamy? – zapytała
Violetta, stojąc jeszcze w kolejce.
Rose, która pierwsza dostała rozkład
zajęć odparła:
-Na początku podwójne eliksiry.
-O nie - westchnęła Hanna, która
dostała już plan.
-Myślę, że nie będzie tak źle.
Podobno znaleźli kogoś normalnego na stanowisko nauczyciela -
pocieszył Louis.
-Nie o to chodzi. Potem mamy „latanie
na miotle”, a ja mam lęk wysokości - posmutniała dziewczyna.
Chłopcy parsknęli śmiechem na to
wyznanie. Niestety nie przewidzieli reakcji innych. Rose, miała
ochotę zmienić ich w ropuchy. Pewnie by to zrobiła, ale na ich
szczęście nie wiedziała jeszcze, jak to się robi. Zamiast tego
uśmiechnęła się pobłażliwie. Jednak Padma nie umiała opanować
swojej złości. Podeszła do najbliżej stojącego stołu i wzięła
dzban z sokiem dyniowym. Pomimo obecności dorosłych i innych
uczniów, wylała jego zawartość na nadal śmiejących się
kolegów. Ich miny były niezapomniane. Stali w mokrych szatach i
wbili swój wzrok w podłogę.
Nagle Padma poczuła czyjąś rękę na
swoim ramieniu. Odwróciła się. Stała przed nią profesor
McGonagall.
-Co to miało być? - zapytała surowo.
-Ale oni... - zaczęła się tłumaczyć
dziewczyna.
-Żadne „ale” - przerwała jej
nauczycielka. - Tym razem nie odejmę punktów Gryffindorowi, jednak
ma się to więcej nie powtórzyć - ostrzegła, po czym wyszła z
Wielkiej Sali.
-Uff - westchnęła Padma.
-Miałaś szczęście - zauważyła
Hanna.
-Dobra, chodźmy już, bo się ludzie
patrzą - szepnęła Rose.
Reszta przytaknęła kiwnięciem głowy.
-Ej, a gdzie są chłopcy? - Violetta
rozglądała się po sali szukając znajomych twarzy.
-Uciekli, gdy tylko podeszła
McGonagall - odparła Hanna.
-Tchórze - powiedziała cicho Rose.
Idąc między stołami, ku drzwiom,
dziewczynki zbierały ciekawskie spojrzenia ze strony innych uczni.
Gdy wychodziły, zaczepiła je nawet uczennica z szóstego roku,
gratulując brązowookiej odwagi.
Rozległ się dzwon oznajmujący
rozpoczęcie się pierwszej lekcji. Rose wraz z Violettą biegły ile
sił w nogach. Nie mogły się spóźnić na pierwsze zajęcia.
Eliksiry odbywały się w lochach, niestety nie mogły tam trafić.
Nagle ze ściany wyłoniły się dwie przezroczyste postacie. Na
początku dziewczynki się przeraziły. Duchy widząc ich miny
stanęły w miejscu.
-Przepraszamy, nie chcieliśmy was
wystraszyć. Ja jestem Prawie Bezgłowy Nick, a to jest Krwawy Baron
- powiedział jeden z nich.
-Miło nam was poznać. Ja jestem Rose.
-A ja Violetta. Pomożecie nam? Mamy
teraz eliksiry, ale nie wiemy gdzie znajduje się sala - powiedziała
rudowłosa.
-Jesteście z Gryffindoru? - zapytał
podejrzliwie Nick, a gdy otrzymał odpowiedź cieszył się jak
dziecko. - Cudownie! Jestem duchem tego domu. Z wielką chęcią wam
pokażę drogę – mówiąc to pożegnał się z towarzyszem i
ruszył korytarzem.
Dotarli na miejsce, gdy drzwi się już
zamykały. Przyjaciółki nadal biegnąc podziękowały za pomoc i w
ostatniej chwili prześlizgnęły się do pomieszczenia. Znalazły
puste miejsca i wyjęły książki. Odetchnęły z ulgą.
Na początku, nauczyciel przeczytał
listę obecności, zatrzymując się na nazwisku „Potter” i
spoglądając na Jamesa. Ten jednak domyślał się, iż tak będzie,
więc uśmiechnął się od ucha do ucha, co wywołało u profesora
lekkie zmieszanie.
-Nazywam się Reneus Moon, jestem
nauczycielem eliksirów - przedstawił się mężczyzna.
Następnie objaśnił wszelkie zasady
dotyczące tego przedmiotu.
Wszyscy uczniowie byli zadowoleni. W
następnej części zajęć warzyli prosty napój leczący z
czyraków. Do tego zadania, zostali podzieleni na pary. Moon chodził
między ławkami chwaląc lub poprawiając pracę jedenastolatków.
Jako opiekun Slytherinu nie faworyzował swoich podopiecznych, z
którymi Gryffindor miał lekcje.
Druga godzina minęła tak samo szybko
jak pierwsza. Uczniowie wyszli z sali w dobrym nastroju.
-Czemu tak późno przyszłyście? -
Hanna dogoniła swoje koleżanki.
-Miałyśmy problem ze znalezieniem
naszych książek - odparła Violetta.
-Ale jak to? - zaśmiała się Padma,
która dołączyła do nich po chwili.
-Myślałyśmy, że mamy je w kufrach,
ale ich tam nie było. To przetrząsnęłyśmy całe dormitorium i
okazało się, że były już spakowane w torbach - opowiedziała
całą historię rudowłosa.
Dziewczynki wyszły na błonia gdzie
miały się odbyć lekcje latania na miotle.
-Hej, Han. Nie bądź taka smutna. Nie
będzie tak źle. Dasz sobie radę - pocieszała siostrę Padma.
Bliźniaczka nie zdążyła
odpowiedzieć, bo pojawiła się profesor Hooch. Zaprowadziła uczni
nieco dalej, gdzie na trawie leżały w rządku miotły. Objaśniła
krótko zasady, po czym kazała stanąć obok wybranego Zmiatacza.
-Wyciągnijcie prawą rękę i
krzyknijcie „ do mnie ” - poinstruowała ich nauczycielka.
Tak też zrobili. Tylko Rose za
pierwszym razem się udało. Jej miotła posłusznie oderwała się
od ziemi i podleciała prosto do jej reki. Za ten wyczyn, pani Hooch
pochwaliła dziewczynkę i dodała Gryffindorowi dziesięć punktów.
Ku zdziwieniu Hanny, jej też się to
udało, lecz za trzecim razem. Po dłuższej chwili, gdy już każdy
trzymał w ręku miotłę, pani Hooch zaprezentowała, jak należy
jej dosiąść, tak aby z niej nie spaść.
-Zróbcie to co ja i wznieście się na
kilka stóp. Kiedy już będziecie w górze delikatnie wylądujcie,
lekko przechylając się do przodu - powiedziała.
Rose oraz James zrobili to najlepiej,
za co otrzymali kolejne dziesięć punktów dla swojego domu.
Po zajęciach wszyscy udali się do
Wielkiej Sali na lunch.
-Co potem mamy? - rozweselony James
usiadł obok dziewcząt.
-Transmutację. A co ty taki wesoły? -
zapytała Rose.
-Nie ważne – odparł.
-Już wiem. Chodzi ci o latanie na
miotle. Cieszysz się, że zdobyłeś parę punktów i byłeś
najlepszy? Wiedz jednak, że to nie jest jakiś tam wielki sukces, a
w ogóle, Rose była lepsza – zakpiła z niego Padma.
Po tych słowach James bez słowa
wstał, przeczesał swoje rozczochrane włosy i wyszedł z sali. Jego
kumple podążyli za nim.
-Chyba trochę przesadziłaś -
zauważyła Rose.
-Tak myślisz? - zapytała
poddenerwowana Han.
-Tak. Violetta, pójdziesz ze mną do
dormitorium? Muszę wziąć książkę do transmutacji –
niebieskooka zwróciła się do przyjaciółki.
-A nie masz jej w torbie? Przecież
rano miałyśmy już je spakowane – zdziwiła się ruda.
-Sama zobacz, nie ma – Rose otworzyła
zamek tak, aby z łatwością można było obejrzeć jej zawartość,
bez przestawiania ładnie poukładanych książek.
-No dobra. Chodźmy - odparła
Violetta.
Dziewczyny wspięły się po schodach
najszybciej jak to było możliwe. Stanęły przed wejściem.
-Hasło – powiedziała Gruba Dama.
-Mimbulus mimbletonia – powiedziała
niebieskooka.
Po tych słowach obraz odsunął się
ukazując wejście. W Pokoju Wspólnym było zupełnie pusto. Rose
pobiegła do dormitorium. Kiedy była już na miejscu, zaczęła
rozglądać się za książką. Leżała na łóżku. Dziewczynka
szybko ją zgarnęła i wróciła do przyjaciółki.
-To co, idziemy? - zapytała na dole.
-Musimy, za chwilę lekcja – odparła
ruda.
Na siódmym piętrze dziwnym trafem
znalazł się Malfoy w towarzystwie trzech innych Ślizgonów. Szedł
korytarzem. Widząc Rose przyśpieszył kroku, aby ją dogonić.
-Jak tam Potter? - zapytał wypluwając
ostatnie słowo. - Widziałem jak ze sobą gadacie. Radzę ci nie
zadawać się ze zdrajcami krwi, bo kto wie, co może się stać –
zachichotał.
-Odczep się Scorpius. Nie twoja sprawa
z kim się zadaję – odpowiedziała mu chłodno.
-Widzę, że już mnie znasz. Nie
powinienem się dziwić, przecież każdy wie kim jestem. Ja tylko
ostrzegałem.
Dziewczynki zmierzały do schodów.
Zdenerwowany blondyn podszedł do nich i dyskretnie podstawił nogę
brązowowłosej. Rose straciła równowagę i upadła. Potoczyła się
po schodach. Violetta próbowała ją dogonić i zatrzymać, ale sama
się wywróciła po drodze. Niebieskooka wyciągała ręce by się
czegoś złapać, lecz za każdym razem uderzała głowa o kant
stopnia i z bólu musiała sobie to darować. Nie poddawała się
jednak. Za wszelką cenę usiłowała się zatrzymać. Jednak coś
jakby nią kierowało, siła jakiegoś zaklęcia. Turlała się po
wszystkich stopniach. Bolało ją całe ciało, czuła, że ma
złamaną nie jedną, a kilka kości. Gdyby tego było mało,
dziewczyna toczyła się z siódmego piętra na dam dół. W połowie
drogi straciła przytomność. Tłum ludzi zebrał się wokół tego
zdarzenia. Kilku prefektów próbowało pomóc uczennicy, ale było
już za późno. Rose bezwładnie leżała u podnóża schodów, na
parterze.
__________________________
Przepraszam, że tak długo. Zupełnie nie miałam weny, a do tego, dołączyły się pewne problemy z komputerem. Mam nadzieję, że nie jesteście bardzo na mnie wściekli. Niedługo weekend majowy, więc postaram się coś wtedy dodać :).
Niby poprawiałam błędy, ale nie jestem robotem i mogłam coś przegapić (znając mnie to jest tego trochę), dlatego proszę o ich wyłapanie.
Przeczytałeś/aś = Skomentuj
wtorek, 2 kwietnia 2013
4. Hogwart
1 września, dzień, na który
Rose tak długo czekała, właśnie nadszedł. A wraz z nim coraz
większy strach. Jedenastolatka nie mogła się odpędzić przez całe
wakacje, od koszmarów, które ją dręczyły. Przeważnie
był to ten sam sen. Jedzie do Hogwartu, a w tym samym czasie do
domu wpada grupa ludzi w czarnych, długich szatach. Mordują jej
rodziców, a następnie szukają małej Victorii. Za
każdym razem, śni się to brązowowłosej coraz wyraźniej.
Rozmawiała o tym z tatą, on jednak powtarzał, że to tylko jej
wyobraźnia. Rose nie jest jednak głupia i wiedziała, że coś
przed nią ukrywa.
Dziewczynka obudziła się bardzo wcześnie.
Chciała jeszcze spakować parę rzeczy przed wyjazdem. Violetta
miała przyjść o dziesiątej i pojechać z nią na King's Cross.
Obie nie mogły się doczekać momentu kiedy znajdą się w szkole. Z
opowieści Denisa, wynikało, że jest to duży zamek. Niestety żadna
z nich nie mogła go sobie wyobrazić. Często rozmawiały między
sobą, o ceremonii przydziału. Violetta chciała koniecznie być w
Gryffindorze, ale dla Rose to było bez różnicy. Wiedziała,
że dom lwa jest „najlepszy”, lecz ona myślała tylko o nauce.
Przejrzała nawet wszystkie książki, które miała zabrać ze
sobą.Rose podeszła do okna. Był ciepły i słoneczny dzień. Las wyglądał pięknie o tej porze roku i szkoda było stąd wyjeżdżać. Dziewczynka westchnęła cichutko, po czym wzięła się za zbieranie różnych rzeczy i wpychanie ich do kufra. Zajęło jej to sporo czasu, ponieważ, jak już myślała, że skończyła, przypominała jej się inna rzecz, której nie spakowała. Już zmęczona tym wszystkim, przysiadła na dywanie z głowa opartą na rękach.
-To już chyba wszystko – szepnęła sama do siebie.
Niestety po minucie dotarło do niej o czym zapomniała. Zerwała się z miejsca i zaczęła wszędzie zaglądać w poszukiwaniu owej rzeczy. Zakładając, że w pokoju jej nie ma poszła do łazienki. Tam jednak też nigdzie jej nie znalazła. Nie wytrzymała i krzyknęła na cały dom: Mamo, gdzie jest moja prostownica do włosów?!.
-Wczoraj ci ją spakowałam, zobacz na dnie kufra - odkrzyknęła jej Angelina.
Niebieskooka pokręciła ze zrezygnowaniem głową i poszła sprawdzić to co powiedziała jej mama. Faktycznie, prostownica leżała w miejscu wskazanym przez panią McQueen. Jedenastolatka z trudem zamknęła kufer i zbiegła na dół. W kuchni zastała mamę i dwójkę ludzi w podeszłym wieku. Siedzieli przy stole i wesoło rozmawiali przy herbacie.
-Babcia! Dziadek! - wykrzyknęła Rose biegnąc ku nim, aby ich uścisnąć.
-Wnusiu, ależ ty
urosłaś - powiedziała babcia patrząc na nią.
Dziewczynka
spędziła dobra godzinę rozmawiając z nimi. Dopiero Angelina
kazała córce iść na górę i się przebrać, bo
zbliżała się dziewiąta. Rose nie narzekała, sama nawet miała to
po pewny czasie zaproponować. Dwoma susami znalazła się w pokoju.
Wbiegła ile sił w nogach do garderoby i zaczęła szukać jakiejś
bluzki. Po minucie była już ubrana w koszulkę z krótkim
rękawem, cieniutką kamizelkę i krótkie spodenki. Miała
problem jedynie z niesfornymi włosami. Za nic w świecie nie chciały
się ułożyć. W końcu udało jej się zapleść je w warkocza.
Dochodziła
dziesiąta, a Violetty nadal nie było. Wszyscy byli gotowi do
wyjścia, no prawie wszyscy. Rose szukała jeszcze odpowiednich
butów. Denis postanowił, że zajadą po spóźnialską,
ponieważ nie ma czasu. Wszyscy wyszli, w domu zostało jedynie
starsze małżeństwo. Pan McQueen zmniejszył czarami kufer córki
i załadował go do bagażnika. Nagle do dziewczynki coś doszło.
-Zaczekajcie
chwilę, tylko chwilę - powiedział szybko i pobiegła do domu.
Po chwili
wyskoczyła z niego jak oparzona z klatką w ręku. Wsiadła do
samochodu ze zwierzakiem na kolanach i oznajmiła z szerokim
uśmiechem: Teraz możemy jechać.
Nikt nic nie
powiedział, ale mała Victoria ledwo tłumiła w sobie śmiech. Spod
domu odjechali punkt dziesiąta. Ich celem był dom Griffiths'ów.
Dojechali tam w niespełna piętnaście minut. Jak się okazało,
Violetta miała problem ze ściągnięciem bagażu z piętra. Na
szczęście nie kazała na siebie dłużej czekać.
Na dworzec
dojechali pół godziny przed odjazdem pociągu. Denis dał
dziewczynkom ich bilety i wyładowywał kufry z samochodu.
-Proszę pana, tu
jest chyba błąd. Pisze peron dziewięć i trzy czwarte -
powiedziała niepewnym głosem rudowłosa, patrząc na kawałek
papieru.
Niestety nie
otrzymała odpowiedzi. Dostała jedynie klatkę ze swoim zwierzakiem.
Pięć minut później przyjaciółki pchały już swoje
wózki, kierując się na peron dziewiąty. Stanęły przy
tabliczce z tym numerem i spojrzały na dorosłych.
-Aby się tam
dostać, trzeba przejść przez barierkę między peronem 9 a 10. No
to co, gotowe? - zapytał. - Violetta, ty pierwsza. Pójdzie z
tobą Angelina i Victoria. Czekajcie tam na nas – dodał.
Dziewczynka nie
protestowała. Nie bała się, tak jak jej przyjaciółka.
Ścisnęła mocniej rączkę wózka i wraz z panią McQueen i
jej młodsza córką, przebiegła przez wyznaczone miejsce. Ku
zdziwieniu brązowowłosej, przeniknęła przez ścianę. Teraz
kolej przeszła na niebieskooką. Jedną ręką złapała tatę za
ramie, a drugą przytrzymała klatkę. Denis miał pchać bagaż
córki. Upewnili się, że nikt z mugoli nie patrzy i
wystartowali. Lecz tuż przy barierce przerażona Rose, stanęła w
miejscu.
-Co się stało? -
mężczyzna przykucnął przy niej, tak, że jego głowa znalazła
się na wysokości główki małej.
-Boję się -
wyznała.
-Ale czego? To nic
strasznego, nic nawet nie poczujesz - zapewniał ją tata.
-Na pewno? -
dopytywała się Rose.
-Na dwieście
procent - uśmiechnął się pan McQueen.
-Tato - szepnęła
dziewczynka ciągnąc Denisa za kurtkę, gdy ten chciał wstać.
-Tak, kochanie?
-Proszę cię, jak
zajedziecie do domu to uważajcie albo jeźdźcie na noc do dziadków
– powiedziała błagalnym tonem brązowowłosa.
-Eh... no dobrze.
Jeżeli poczujesz się lepiej z tego powodu. Będziemy nocować u
dziadków - przyrzekł. - Ale coś za coś, masz się dobrze
uczyć i nie dać się obrażać przez Ślizgonów - zagroził
palcem, jednak uśmiech na jego twarzy zdradził, iż tylko drażni
się z córką.
Wstali i przeszli na druga stronę
barierki. Zastali tam ogromne tłumy i długi czerwony pociąg z
tabliczką „Expres Hogwart”.W gęstym dymie trudno było
rozpoznać twarze osób przechodzących obok, a co dopiero
stojących trochę dalej. W końcu znaleźli Angelinę i dziewczynki.
Kobieta pomogła już Violetcie wstawić kufer do wolnego przedziału.
Widać było, że jest obeznana ze światem czarodziei. Dokładnie
wiedziała co robić. Nie stali tak długo. Kufer Rose szybko znalazł
się obok walizki jej najlepszej przyjaciółki. Dziewczynki
wsiadły do pojazdu i wystawiły głowy przez okno. Pozostało im
tylko dziesięć minut. Nagle ku zdziwieniu jedenastolatek pojawił
się słynny Harry Potter, ten o którym Denis dużo im
opowiadał. Pan McQueen widząc go uśmiechnął się od ucha do
ucha. Dwaj mężczyźni podeszli do siebie i podali sobie ręce.
-Cześć stary. Co tam u ciebie? -
zapytał Wybraniec.
-W porządku. Wyprawiam starsza córkę
do szkoły - powiedział dumnie wypinając pierś, na co oboje
wybuchli śmiechem. - A co ty tutaj robisz? - dodał.
-Mój syn też w tym roku jedzie
do Hogwartu. Siedzi w ostatnim wagonie. A ja przyszedłem tu, bo
widziałem cię wcześniej i chciałem pogadać – odrzekł
bliznowaty z uśmiechem.
Mężczyźni wesoło rozmawiali, kiedy
głośny świst ogłosił odjazd. Wszystkie dzieci wystawiły głowy
i ręce, przez okna, by pomachać rodzicom na pożegnanie. Pociąg
ruszył, a dzieci jeszcze długo machali, aż nie stracili dorosłych
z pola widzenia.
Dziewczynki opadły na siedzenia. Były
same w tym przedziale, co ich nawet cieszyło. Była okazja na
spokojną rozmowę. W czasie wakacji nie spotykały się za często,
można by rzec, że ich przyjaźń trochę osłabła.
Podróż minęła dosyć szybko.
Pod koniec przyszedł ktoś ze starszej klasy i oznajmił, że trzeba
się przebrać w szkole szaty. Gdy pociąg staną, a uczniowie
wychodzili, rozległ się donośny głos, mówiący:
Pirszoroczni do mnie! Chodźcie za mną i patrzyć pod nogi.
Rose spojrzała na ogromną postać
wypowiadającą te słowa. Z opowieści pana McQueena wynikało, iż
to był Hagrid, gajowy i nauczyciel ONMS. Grupa nowych uczni znalazła
się przy półolbrzymie. On poprowadził ich wąską ścieżką
na skraj wielkiego, czarnego jeziora. Po drugiej stronie, osadzony na
wysokiej górze z rozjarzonymi oknami, na tle gwieździstego
nieba, wznosił się ogromny zamek z wieloma wieżyczkami i basztami.
Przy jeziorze stały łodzie.
-Po czterech do każdej, ani jednego
więcej - rozległ się głos Hagrida.
Do łódki, w której
siedziały już Rose i Violetta wsiadły dwie dziewczynki,
bliźniaczki. Nie zdążyły wypowiedzieć nawet ani jednego słowa,
bo półolbrzym ogłosił ze swojej łódki, iż trzeba
ruszać.
Cała flotylla natychmiast popłynęła
przez gładką jak zwierciadło taflę wody. Nagle wszystkie szepty
ucichły i jedenastolatkowie swoje spojrzenia skierowali na wielki
zamek, który piętrzył się coraz wyżej, i wyżej, w miarę
jak się przybliżali do urwiska, na którego szczycie był
osadzony.
-Głowy w dół - ryknął
Hagrid, kiedy dotarli do skalnej ściany.
Uczniowie pochylili swoje małe główki,
a łodzie przepłynęły pod kurtyna bluszczu, zasłaniającą otwór
w ścianie. Chwile później, dotarli do czegoś w rodzaju
podziemnej przystani. Po sprawdzeniu łódek przez Hagrida,
ruszyli za nim korytarzem, wydrążonym w skale. Doprowadził ich on
na wilgotna murawę w cieniu zamku. Wszyscy wspięli się po schodach
i zgromadzili przed wielką żelazną bramą. Półolbrzym
zapukał w nią trzy razy. Otworzyła się natychmiast. Stał w niej
mały człowieczek w czarnej szacie.
-Pirszoroczni, profesorze Flitwick -
oznajmił Hagrid.
-Dziękuję Hagridzie. Idź do Wielkiej
Sali, ja ich stąd zabiorę - powiedział mężczyzna.
Otworzył szerzej drzwi i poprowadził
uczniów przez marmurową posadzkę do pustej sali. Po drodze
mijali wiele innych drzwi, z jednych wydobywał się gwar, co
świadczyło o obecności innych uczni. Na miejscu, profesor omówił
zasady ceremonii przydziału i krótko streścił na czym
polega rywalizacja o Puchar Domów. Następnie dał im parę
minut na zadbanie o wygląd i wyszedł.
Nie czkali jednak długo. Chwilę
później wrócił profesor i kazał im się ustawić w
rzędzie. Mnóstwo jedenastolatków była wystraszona,
ale Rose i Violetta wiedziały na czym ten przydział polega. Wyszli
i skierowali się tym razem do sali, z której dochodziły
rozmowy. Drzwi się otworzyły i oczom nowym studentom ukazała się
ogromna sala, mogąca pomieścić trzy mugolskie domy, średniej
wielkości. Oświetlało ją tysiące świec, unoszących się nad
głowami. Sklepienie było wysokie i zaczarowane. Wydawało się, iż
pomieszczenie znajduje się pod gołym niebem. Cztery długie stoły
były zastawione złotymi oraz srebrnymi talerzami i pucharami. Na
końcu znajdował się jeden długi stół, przy którym
zasiadali nauczyciele. Tam też, zaprowadził pierwszorocznych
profesor Flitwick i ustawił twarzami do reszty uczni. Przed nimi
stał stołek, na którym leżała szpiczasta tiara
czarodzieja, połatana i okropnie brudna. Już na pierwszy rzut oka
widać było, ze jest stara.
Tiara zaśpiewała swoją piosenkę,
którą co roku układa i ukłoniła się w stronę stołów.
Gdy skończyła rozległy się oklaski i gwizdy. Następnie zastępca
dyrektora oznajmił donośnym tonem:
-Gdy wyczytam nazwisko, dana osoba
podchodzi, siada na stołku i wkłada Tiarę Przydziału.
Profesor rozwiną zwój
pergaminu, który trzymał w rekach.
-Bones, Steven.
Przerażony chłopiec podszedł i
usiadł na stołeczku. Założył dużą tiarę, która opadła
mu aż na nos. Siedział i siedział.
-GRYFFINDOR! - wykrzyknęła w końcu
tiara.
Steven ze zdziwieniem na twarzy wstał
i ruszył w kierunku stołu, z którego dobiegały wiwaty i
oklaski.
-Griffiths, Violetta.
Przyjaciółki spojrzały na
siebie. Rose dla otuchy podniosła kciuk w górę, na znak, że
wszystko będzie dobrze. Violetta usiadła prawie całkiem spokojna i
czekała na przydzielenie. Tiara ledwo dotknęła jej głowy, a
wykrzyknęła:
-GRYFFINDOR!
Szczęśliwa dziewczynka podeszła do
jednego z długich stołów i usiadła obok Stevena.
Dalej nazwiska szły szybko... Leaster,
Leaster,... Malfoy., który trafił do Slytherinu.
-McQueen, Rosalie'a - nagle dziewczynka
usłyszała swoje nazwisko.
Niepewnie założyła tiarę.
Spodziewała się wszystkiego, ale nie tego co usłyszała.
-GRYFFINDOR!
Jedenastolatka jednym susem dołączyła
do rudowłosej. Zapoznawały się ze wszystkimi. Wszyscy byli dla
pierwszorocznych mili i sympatyczni. Opowiadali też nieco o
przebiegu lekcji. Nagle, uwagę Rose przykuło nazwisko „Potter”.
Słyszała jak na peronie jej tata rozmawiał ze słynnym Wybrańcem,
o tym, że jego syn też w tym roku jedzie i chciała go za wszelką
cenę zobaczyć. Sama nie wiedziała dlaczego, ale tak było.
Wychyliła głowę, niestety, nałożył już tiarę i nie widziała
jego połowy twarzy. Przyrzekła sobie, że jak tylko będzie miała okazje
to z nim porozmawia. Ku jej zaskoczeniu trafił do tego samego domu
co ona. James spokojnym krokiem podszedł do stołu i usiadł obok
Rose. Był to wysoki, szczupły chłopiec o zielonych oczach i bujnych czarnych włosach, które sterczały w różne strony.
-Jestem James, James Potter -
przedstawił się chłopak wystawiając rękę ku Rose.
-A ja Rose, Rose McQueen -
odpowiedziała dziewczynka naśladując jego ton i ściskając rękę.
Ceremonia przydziału szybko się
skończyła. Następnie dyrektorka szkoły – Minerwa wstała i
przywitała wszystkich uczni. Nie była to długa przemowa, ostrzegła
jedynie, że wstęp do Zakazanego Lasu jak i na trzecie piętro, jest
wzbroniony. Po tych słowach rozpoczęła się uczta, po której
uczniowie rozeszli się do swoich dormitoriów. Pierwszoroczni
szli oczywiście na początku, a prowadził ich prefekt. Gdy Gryfoni
doszli do dużego obrazu, Mat, tak nazywał się owy prefekt,
wypowiedział hasło. Natychmiast po tym obraz się odsunął
ukazując wejście.
-To jest Pokój Wspólny,
dormitoria są na górze, żeńskie po lewej, a męskie po
prawej. Dobranoc – rzekł Mat, kiedy wszyscy znaleźli się po
drugiej stronie.
Rose i Violetta szybko pobiegły na
górę. Zatrzymały się przed drzwiami z napisem Dormitorium
żeńskie, rok pierwszy.
Spojrzały na siebie i razem otworzyły drzwi. Zastały tam cztery
łóżka i bliźniaczki - Padmę i Hannę, z którymi płynęły łodzią. Przy każdym z łóżek stały bagaże. Dziewczynki zmęczone
całym dniem przebrały się i przygotowały do snu. Przed snem
zapoznały się trochę lepiej. Okazało się, że rodzeństwo pochodziło z mugolskiej rodziny, tak jak Violetta. Nikomu to
jednak nie przeszkadzało. Po krótkiej rozmowie, wszystkie
położyły się do łóżek i natychmiast zasnęły.
wtorek, 26 marca 2013
3.Pokątna
Rose jechała pociągiem, kiedy do
domu wtargnęły postacie w czarnych, długich szatach i maskach.
Denis przywołał różdżkę, ale od razu, ktoś mu ją
zabrał. Rodzice dziewczynki byli bezbronni. Nigdzie jednak nie było
Victorii. Rozbłysł zielony strumień światła. Angelina bez życia,
osunęła się na podłogę ... Rose
obudziła się z krzykiem. Słońce dopiero wschodziło. Dziewczynka
była cała mokra. Wstała i podeszła do okna. Usiadła na dużym
parapecie i podciągnęła kolana pod brodę. Wmawiała sobie, że to
był tylko sen. Jednak to było takie realne, że trudno jej było
się uspokoić. Patrzyła na budzące się w lesie zwierzęta.
Podleciał kruk, potem drugi i trzeci. Za niecałe 5 minut, na
pobliskich drzewach, drutach i na trawie, rozsiadło się całe
stado. Brązowowłosa przekręciła klamkę i otworzyła okno. Jej
twarz owiał orzeźwiający, chłodny wiatr. Wzdrygnęła się.
Podeszła do łóżka i ściągnęła z niego koc, którym
była w nocy nakryta. Wróciła na parapet, szczelnie nim
otulona. Jeden z ptaków, czekał już tam na nią. Rose
machinalnie wystawiła palec do kruka, aby ten mógł na niego
usiąść. Odkąd skończyła 8 lat, zaprzyjaźniła się z tymi
ptakami, co więcej, rozumiała ich mowę i na odwrót. Tym
razem, jednak siedzieli w milczeniu. Po dłuższej chwili dziewczynka
ponownie zasnęła.
Do
pokoju weszła Angelina. Zastała niesamowitą scenę. Rose spała z
głową opartą o ścianę, przy oknie. Przykryta była kocem, a obok
niej rozsiadły się ptaki. Niektóre spały, inne pilnowały,
aby dziewczynka albo nie wypadła przez okno, albo nie zmarzła. Mama
Rose, przyszła do niej, żeby obudzić ją na śniadanie, ale
zrezygnowała z tego. Szkoda jej było córki. Wiedziała, że
w nocy miała zły sen, ponieważ zawsze siadała na parapecie, gdy
tak było. Postanowiła odgrzać jej tosty, gdy tylko Rose sama
zejdzie do kuchni. Wychodząc szepnęła jeszcze : Pilnujcie
jej dobrze. Wróciła na
dół. Przy stole siedziała już uśmiechnięta Victoria. Na
widok mamy rozpromieniła się jeszcze bardziej. Kobieta nie
wiedziała o co chodzi. Po chwili dostrzegła sowę, siedzącą na
blacie kuchennym. W dziobie trzymała jakąś gazetę, a u nóżki
miała przyczepioną sakiewkę.
-Denis
- zawołała męża Angelina.
-Zaraz
- odkrzyknął.
Zszedł
dopiero po 15 minutach, jeszcze w piżamie i szlafroku. Zobaczywszy
sowę, uśmiechnął się i wyjął małą monetę z kieszeni.
Podszedł do ptaka, odebrał gazetę i wrzucił pieniądz do
woreczka. Victoria otworzyła okno i po minucie, po sowie nie było
ani śladu. Angelina odetchnęła z ulgą.
-Możesz
mi powiedzieć co to jest? - zaczęła zdenerwowana.
-Gazeta - odparł
spokojnie mężczyzna.
-Przyniesiona przez
sowę i to jeszcze z ruszającymi się zdjęciami?! - zapytała
patrząc na gazetę.
-Nie gniewaj się.
Zapomniałem ci powiedzieć. Wczoraj rano wysłałem prośbę o
prenumeratę Proroka Codziennego – wytłumaczył się.
Angelina nic nie
odpowiedziała, tylko zabrała się do przyrządzenia śniadania. Po
niecałej pół godzinie. Wszyscy byli już najedzeni do syta i
przeszli do salonu. Usiedli na kanapie. Victoria siedziała między
rodzicami wtulona w poduszkę i oglądała swoją ulubioną bajkę.
Dorośli zaś rozmawiali ze sobą, jak zwykle o jakiś bzdurach na przykład, że podatki są za wysokie albo, że prezenter telewizyjny jest nie taki. Zazwyczaj tak wyglądała
niedziela w tej rodzinie.
Rose obudziła
się dopiero po dwóch godzinach. Tym razem nie miała żadnego koszmaru.
Spała spokojnie. Ptaki widząc, że ich przyjaciółka nie śpi,
pożegnały się i odleciały. Dziewczynka zamknęła ostrożnie
okno. Odłożyła koc z powrotem na łóżko i wyszła na
korytarz. Powoli zeszła do salonu. Podeszła do mamy, aby ta ją przytuliła. Potem brązowowłosa dołączyła do siostry, a mama powędrowała do kuchni, po śniadanie.Jedenastolatka
nie czekała długo, już po chwili na ławie przed nią stał talerz
z gorącymi tostami. Bez wahania zabrała się za jedzenie. Po
skończonym posiłku poszła z talerzem do kuchni i wstawiła go do
zmywarki. Jej uwagę przykuła gazeta leżąca na stole. Nigdy
podobnej nie widziała. Na pierwszy rzut oka wydaje się zwyczajna,
ale gdy się spojrzy na zdjęcia, myśl ta wyparowuje. Dziewczynka
usiadła na krześle i zaczęła ją przeglądać. Po nagłówkach
zorientowała się, że to co ma w rękach jest magiczne. Odłożyła
gazetę i wyszła. W salonie sprawdziła, która godzina. Była
8 06, Westchnęła cicho i wspięła się po schodach do swojego
pokoju. Przyrzekła sobie, ze dzisiaj musi posprzątać bałagan na
biurku i uporządkować garderobę. Najpierw jednak chciała
sprawdzić Facebooka. Usiadła na pufie stojącej obok półki
z książkami i włączyła laptopa. Wśród znajomych online
widniało imię Violetta Griffiths. Nie minęła minuta, a
przyjaciółki już ze sobą pisały. Ustaliły godzinę
spotkania i na tym zakończyły rozmowę. Rudowłosa miała przyjść
o 13.30. Rose wstała i odłożyła urządzenie na pobliskiej szafce.
Zgarnęła rzeczy z biurka i odstawiała je na swoje miejsce. Książkę
i pamiętnik położyła z innymi książkami, naszyjnik, zegarek,
broszkę i zestaw biżuterii włożyła do szkatułki, opaski oraz
perfumy postawiła na toaletce, a ubrania wrzuciła do garderoby.
Zanim zajęła się porządkowaniem tego ostatniego, poszła jeszcze
do łazienki umyć twarz i zęby. Gdy wróciła, wiedziała,
że nie warto odkładać na potem sprzątania. Weszła do średniej
wielkości pokoiku. Pod jedną ścianą stały półki z
butami, torebkami i innymi akcesoriami. Naprzeciwko widniał duży
podłużny wieszak z bluzkami, bluzami i sukienkami. Natomiast obok
był taki sam, ale ze spodniami i spódnicami. Na środku
pomieszczenia stały 3 pufy przy których umieszczone były
wyższe, ale puste wieszaki. Na jednej z puf można było dostrzec
ubrania, które wcześniej Rose tam wrzuciła. Dziewczynka
wzięła je i rozkładała na swoje miejsce, potem szukała coś, w
co mogłaby się ubrać. Wybrała srebrne leginsy i czerwoną tunikę
z krótkim rękawem. Do tego nałożyła czarne balerinki, a
włosy związała w kucyk.
Tak
ubrana zeszła na dół i poinformowała rodziców o
przyjściu Violetty. Nie mieli oni nic przeciwko, nawet chyba się
cieszyli, że tak wcześnie przyjdzie. Rose skierowała się do
wyjścia.
-Gdzie
idziesz? - zapytała się Victoria.
-Na
huśtawkę. Chcesz iść ze mną? - odparła brązowowłosa.
Victoria
kiwnęła głowa, na znak, że się zgadza, po czym szybko pobiegła
się przebrać. Wróciła po piętnastu minutach. Obie wyszły.
Spojrzały na siebie uśmiechnięte, a po chwili biegły ile sił w
nogach. Pierwsza dobiegła Victoria cała rozpromieniona.
-Wygrałam
- krzyknęła wesoło.
-Dałam
ci fory - oburzyła się Rose, ale po chwili zaczęła łaskotać
siostrę.
Dziewczynki
spędziły mnóstwo czasu w ogrodzie, ganiając się nawzajem,
oglądając obłoki i huśtając się na huśtawce.
Violetta
przyjechała na czas. Zadzwoniła do drzwi. Zdziwiła się, gdy
zobaczyła w nich panią McQueen. Spodziewała się Victorii albo
Rose. Angelina powiedziała rudowłosej, iż dziewczynki są w
ogrodzie, za domem i żeby tam do nich poszła. Po chwili już we
trzy poszły do domu. Denis był już ubrany.
-Gotowe?
- zapytał na widok dziewczynek.
-Ale
do czego? - zdziwiła się Rose.
-Zobaczycie
– odparła tajemniczo pani McQueen.
-Chodźcie
- powiedział mężczyzna.
Wszyscy
poszli do piwnicy, skąd udali się do ukrytego pokoju. Dziewczynki
nie wiedziały o co chodzi. Angelina podeszła wraz z mężem do
kominka, więc one też tak zrobiły. Na jego wierzchu zobaczyły
pojemnik, wypełniony po brzegi szarym proszkiem.
-O
co chodzi? - niecierpliwiła się Victoria.
-Pójdziemy
na Pokątną – odparł spokojnie Denis. - Rose i Violetta, weźcie
garść proszku i stańcie w kominku. Gdy tam będziecie wysypcie
proszek i krzyknijcie głośno i wyraźnie na
Pokątną.
Pamiętajcie, aby przycisnąć łokcie do siebie i zamknąć oczy.
Nie otwierajcie ich dopóki nie poczujecie gruntu pod nogami.
Na Pokątnej, nie ruszajcie się z miejsca i czekajcie na nas.
-Dobrze
– odpowiedziały dziewczynki chórem i zniknęły w kłębach
dymu.
Pozostali
zrobili to samo co one.
Stali przed Bankiem Gringotta. Obok nich przechodzili ludzie w dziwnych szatach i szpiczastych czapkach na głowie. Niektórzy rozmawiali o Quiddittchu, inni o jakiś zaklęciach, a jeszcze inni o różdżkach. Rose uważnie wszystkiemu się przyglądała. Chciała odwiedzić wszystkie sklepy, ale wiedziała, że teraz to niemożliwe. Swój wzrok przeniosła na tatę, który wchodził do banku.
Stali przed Bankiem Gringotta. Obok nich przechodzili ludzie w dziwnych szatach i szpiczastych czapkach na głowie. Niektórzy rozmawiali o Quiddittchu, inni o jakiś zaklęciach, a jeszcze inni o różdżkach. Rose uważnie wszystkiemu się przyglądała. Chciała odwiedzić wszystkie sklepy, ale wiedziała, że teraz to niemożliwe. Swój wzrok przeniosła na tatę, który wchodził do banku.
-Mogę
iść z tobą? - zapytała entuzjastycznie.
-Ehhh...
No dobrze. Ktoś chce jeszcze? - zapytał.
Ręce
pozostałych dziewczynek wystrzeliły w górę, więc Denis nie
miał wyboru. Przeszli przez główne drzwi. Następnie weszli
do ogromnej sali, w której znajdowało się co najmniej sto
kas, przy których siedziały gobliny. Pan McQueen podszedł do
jednego z nich.
-Chciałbym
wypłacić pieniądze ze skrytki numer 406. Oto klucz - powiedział
wykładając na stół mały przedmiot.
Goblin
obejrzał uważnie kluczyk, po chwili wstał i wyszedł. Wrócił
po pięciu minutach, wraz z towarzyszem.
-Ryfek
zaprowadzi pana - powiedział
-Proszę
za mną - rzekł drugi goblin.
Prowadził
ich ciemnym korytarzem. Weszli do wózka, bardzo podobnego, do
tych co używa się w kopalniach. Z bardzo dużą prędkością
jechali w głąb ziemi. Nim dotarli na miejsce pan McQueen,
opowiedział dziewczynkom, jak bank zmienił się po wojnie. Wysiedli
i ruszyli korytarzem. Skrytka mieściła się jako ostatnia. Ryfek
otworzył drzwi, tym samym wpuszczając ludzi do środka. Denis wziął
tyle galeonów, aby starczyło na porządne zakupy.
Po
niecałej godzinie dołączyli do Angeliny. Potem odwiedzili Esy i
Floresy, i kupili potrzebne książki. Następnie wybrali się do
Ollivander'a. Stary mężczyzna uśmiechnął się na widok klientów.
Od razu zabrał się za mierzenie Rose i Violetty. Gdy już skończył,
poszukiwał odpowiednich różdżek. Jego sklep był
wypełniony wąskimi pudełkami. Stały one przy ścianach i sięgały
aż sufitu.
-
To wy tu zostańcie, a ja z mamą i Victorią, pójdziemy kupić
resztę. Spotkajmy się w najbliższej kawiarni - Denis dał
dziewczynkom pieniądze i ruszył do wyjścia. Zdążył usłyszeć
tylko : „Dobrze”, zanim drzwi się zamknęły.
Pan
Ollivander podawał im rozmaite patyki. Jednak po chwili zabierał je
i kręcił przecząco głową. Na blacie zostały tylko dwa , które
stary mężczyzna przyniósł. Rose chwyciła jeden z nich i
poczuła dziwne uczucie. Brązowowłosa wystraszyła się i szybko
odłożyła przedmiot. Właściciel sklepu rzekł:
-Nie
bój się drogie dziecko, ta różdżka cię wybrała.
Rose
spojrzała na nią i nic nie powiedziała. Czekała na Violettę. Jak
się okazało nie było większego problemu, ponieważ drugie pudełko
zawierało różdżkę, która wybrała jej przyjaciółkę.
Zapłaciły i poszły do kawiarni, przy której mieli się
spotkać. Zastali tam Angelinę zasypaną najróżniejszymi
przedmiotami. Piła kawę i jadła dziwne, różnokolorowe
ciasto.
-O,
jesteście już. Idźcie teraz do Denisa, tam stoi – wskazała na
stojącego tyłem mężczyznę trzymającego za rękę małą
dziewczynkę.
Jedenastolatki
od razu do niego podbiegły.
-Co
nam zostało do kupienia? - zapytała Rose.
-Zwierzaki
– uśmiechnął się tata.
Cała
czwórka weszła do sklepu, znajdującego się naprzeciwko
nich. Wybór był ogromny. Ostatecznie Rose wybrała białego
kota z ciemną plamą na łepku, przypominającą półksiężyc.
Violetta natomiast wolała sowę. Mała Victoria nawet na chwilę nie
odeszła od klatki z piękną, białą sową. Chciała ją mieć, ale
wiedziała, że najprędzej za rok ją dostanie. Wychodząc, dla
pewności zapytała tatę:
-A
czy ja też, jak będę robiła zakupy do Hogwartu, to dostane
zwierzę?
-Podoba
ci się ta sowa, prawda? - Rose uśmiechnęła się.
-Bardzo
– szepnęła blondynka.
-Jak
za rok nadal tak bardzo będziesz ją pragnęła, nie będę miał
wyjścia, bo zasmucisz się na śmierć - powiedział pan McQueen
lekarskim tonem, tak, że wszyscy, bez wyjątku się roześmieli.
Do
domu wrócili pod wieczór. Angelina odgrzała pierogi i
nakryła do stołu. Violetta musiała już iść, ale tata Rose
zadzwonił do jej mamy, aby ta pozwoliła jej jeszcze trochę zostać.
Przy posiłku wszyscy rozmawiali przeważnie o różdżkach
dziewczynek i zwierzętach, które jeszcze nie miały imion.
-Jakie
macie różdżki? Pochwalcie się – niecierpliwiła się
Angelina.
-Ja
mam głóg, dziewięć i pół cala, szpon hipogryfa, dość
giętką a Violetta ma lipę, dziesięć cali, włókno z serca smoka,
dość sztywną – wyjaśniła córka.
-Sztywną
- poprawiła ją przyjaciółka.
-Oj,
przepraszam.
Po
obiado - kolacji Violetta poszła do domu, a Victoria i Rose oglądały
zakupione książki oraz przedmioty. Zakupy Violetty, Denis miał
zawieźć do niej następnego dnia, gdy dziewczynki będą w szkole.
___________
Nareszcie nowy rozdział. Były opóźnienia, ponieważ zachorowałam i miałam zakaz wychodzenia z łóżka. Tak jak wcześniej obiecałam Mistic, notka jest dłuższa. Mam nadzieję, że się podoba.
Subskrybuj:
Posty (Atom)